Wydawać by się mogło, że we współczesnym świecie, w dobie internetu, wielu stacji radiowych i telewizyjnych i wielu różnych kanałów przepływu wiadomości praktycznie nie da się nie dowiedzieć o czymś, zwłaszcza jeśli ktoś się tym interesuje. Mimo to mi się zdarzyło, że o premierze danej przygodówki dowiadywałem się tuż przed nią, i to pomimo faktu, że dotyczyło to kolejnej odsłony serii, którą lubię. Tak było z „Deponią Doomsday”, podobnie też było z drugą odsłoną wskrzeszonej serii o Larrym Laferze. W przypadku czwartej części przygód Rufusa otrzymaliśmy całkiem udany tytuł, a jak jest tym razem?
Fabularnie historia zaczyna się tam, gdzie skończyła się poprzednia odsłona. Larry jest w Cancun, gdzie ma ożenić się z córką El Reya; Faith zniknęła i nie wiadomo, czy żyje, choć nasz bohater o niej nie zapomniał. Wkrótce się okazuje, że najprawdopodobniej była szefowa Prune przeżyła, więc nasz podrywacz ucieka sprzed ołtarza i rusza na poszukiwania swej ukochanej. Tyle, że jej odnalezienie to nie wszystko, bo Faith cierpi na pewną przypadłość. Jaką – cóż, tego nie napiszę, nie chcę za wiele zdradzać, aby ci, którzy jeszcze nie zapoznali się z tym tytułem mieli dużo frajdy odkrywając samemu detale fabularne. A jest sporo do odkrycia, bo ukończenie tej gry zajęło mi trochę ponad dwanaście godzin. I przez cały ten czas bawiłem się naprawdę dobrze, bo historia jest naprawdę zajmująca. Owszem, mamy tu do czynienia ze standardem znanym z innych części cyklu, czyli Larry zagaduje do każdej panienki, jaką napotka i zdecydowaną większość próbuje zaciągnąć do łóżka, ale czy ktoś oczekiwał czegoś innego? Poza tym poznając dalsze losy pana w białym garniaku odwiedzimy wiele ciekawych miejsc – zarówno te już wcześniej poznane jak bar Cancun i jego okolice czy siedzibę Prune po te, które odwiedzimy po raz pierwszy jak pewien archipelag na Karaibach czy podziemia pod wspomnianym nieco wcześniej budynkiem w New Lost Wages. Podobnie z napotkanymi postaciami – część z nich spotkaliśmy w prequelu jak Lafty’ego, Becky, Nari czy BJ-a, a reszta to nasi nowi znajomi. Wszystko to razem sprawia, że czas spędzony przy tej produkcji mija naprawdę szybko i przyjemnie.
Spora w tym zasługa zagadek. Owszem, dominują zadania ekwipunkowe, ale różnego rodzaju łamigłówek też jest sporo. Z tymi pierwszymi raczej nikt nie powinien mieć kłopotu – zazwyczaj zawartość naszych kieszeni (a jest ona naprawdę spora) używana jest w sposób zgodny z przeznaczeniem. Jeśli zaś chodzi o inne wyzwania dla szarych komórek gracza, to np. pod koniec rozgrywki mamy labirynt, w którym musimy dojść do trzech punktów. Dwa z nich odnajdziemy na podstawie mapy (w obu przypadkach to jest ten sam przedmiot, tylko z inaczej zaznaczoną drogą). Ktoś powie – co w tym ciekawego? Choćby to, że nie ma tu zaznaczone – idź tam, potem skręć w jedną stronę, potem w drugą itp., ale są podane wskazówki odnośnie tego w którą stronę NIE IŚĆ, a zależne jest to od tego, czy przy rozwidleniu dróg występują pewne elementy, czy też nie. Trzeci punkt odnajdziemy zaś na podstawie ustnych wskazówek jednej z postaci, na szczęście nie są one trudne do zapamiętania. Do tego mamy jeszcze łamanie kodu do sejfu pewnego miłośnika sado – maso w czym pomogą jego… zabawki erotyczne. Poza tym jest też coś, co można określić jako połączenie łamigłówki i zadania ekwipunkowego. Otóż czasem dostajemy przepis/instrukcję jak coś zrobić. Musimy więc zdecydować co z naszych przepastnych kieszeni się w danym celu nada, a co nie, a gdy wszystko będzie na swoim miejscu, to wówczas możemy coś zmajstrować. W sumie przez całą grę takich zadań będzie pięć, z czego jedno wykonywać będziemy dwukrotnie. Na koniec zaś dodam o tym, ze jest jedna, dwuetapowa zręcznościówka. Próbowałem przejść ją samodzielnie i pierwszą połowę za około dziesiątym razem podejściem pokonałem. Z drugą częścią już tak dobrze mi nie poszło, choć też podjąłem sporo prób. Na szczęście, już po pierwszej porażce w pierwszej części pojawia się opcja pominięcia tej zręcznościówki, więc osoby np. niecierpliwe nie mają powodu do narzekań. Ja również, więc i ten element najnowszej odsłony przygód Larry’ego oceniam pozytywnie.
Podobnie jest z oprawą graficzną. W zasadzie wszyscy ci, którzy grali w „Wet Dreams Don’t Dry” wiedzą, czego się spodziewać, bo strona wizualna opisywanej tu gry i jej poprzednika są praktycznie takie same. Oczywiście, jakieś zmiany zostały wprowadzone, ale dla mnie (i zapewne też dla wielu zwykłych graczy) są one na tyle nieduże, że są praktycznie niezauważalne. Nie oznacza to jednak, że jest zła; przeciwnie bardzo mi się podobała. Jest bowiem bardzo starannie wykonana – zarówno postacie, jak i wszelkie elementy otoczenia. Do tego jest bardzo kolorowo, zwłaszcza na tropikalnych wyspach. W New Lost Wages dominują barwy ciemne i stonowane, choć to po części wynika z tego, że na zewnątrz jest burza, a w siedzibie Prune nie ma plaży i nie rosną palmy Do animacji postaci też nie mam zastrzeżeń – jest zupełnie w porządku. Do tego jeszcze należy dodać mały „bonus”. Pod koniec rozgrywki jest etap, w którym oprawa stylizowana jest na tę, znaną z pierwszej części oryginalnego cyklu (tę z lat 80-tych poprzedniego stulecia). Wygląda to naprawdę fajnie i jest to miły ukłon dla takich nerdów i starych koni jak ja.
Z innych aspektów technicznych wspomnę o bardzo przyjemnej muzyczce dochodzącej z głośników/słuchawek (w zależności od tego, co kto używa). Jeśli zaś chodzi o dubbing – słychać, że postacie znane z poprzednika wypowiadają się tymi samymi głosami, co mi się podobało. W przypadku nowych postaci, to aktorzy których słyszymy również dobrze wykonali swoją pracę. Podobnie autorzy interfejsu, który również jest praktycznie taki sam, jak w prequelu – to też nie powinno dziwić, bo był/jest on prosty w obsłudze i przyjazny użytkownikowi. A jakby ktoś miał sklerozę albo nie zna poprzedniej części, to na samym początku jest krótki tutorial, który wyjaśni wszystko. Z innych pozytywnych rzeczy – jest możliwość zapisu stanu rozgrywki w dowolnym momencie, choć slotów na to przeznaczono stosunkowo mało, bo zaledwie dwanaście. Oprócz tego, choć początkowo nie było to planowane, to jest polska wersja językowa (oczywiście ograniczona do napisów). Idealna nie jest, bo część kwestii nie została przetłumaczona (i wtedy na ekranie widać napis „missing”), ale z drugiej strony jest pewna poprawa w stosunku do poprzednika. Chodzi o polskie znaki – już nie odróżniają się od innych liter, dzięki czemu rodzime napisy się lepiej czyta.
Na koniec zostawię coś, z czego seria jest znana. Po pierwsze – humor. Owszem, dowcipy są niskich lotów i często zawierają seksualne aluzje (zwłaszcza, gdy Larry przekomarza się ze swoją Pi), ale czy komuś to przeszkadza? Tak było od samego początku cyklu i jest to jeden z elementów, który sprawia, że jest on wyjątkowy i ma do dziś grono swych fanów. Druga rzecz to liczne nawiązania. Zdarza się, że do jednego tytułu/serii jest kilka odniesień np. do „Monkey Island” są to m. in. obraz z trójgłową małpą oraz nazwiska – archipelagiem zarządza pani gubernator Marley (a jako, że na imię ma Bobbi, więc jest to jednocześnie nawiązanie do pewnego piosenkarza), a grupie piratów (komputerowych) przewodzi niejaki LeCuck, jest też wzmianka o fechmistrzyni z Meleebido Island. „Oprócz „Małpiej Wyspy” są też mrugnięcia okiem do fanów „Star Treka”, „Space Questa” oraz filmów o Jamesie Bondzie (baza złoczyńcy w wulkanie czy postać o nazwisku doktor Nono). Jest tego cała masa, a odkrywanie kolejnych nawiązań sprawia sporo frajdy.
Podsumowując – najnowszy Larry to naprawdę dobra przygodówka. Ma sporo zalet, a z mankamentów to mogę wymienić nieco zbyt małą ilość zagadek nieprzedmiotowych i niewielkie braki w polonizacji. Poza tym wszystko jest w porządku, więc z czystym sumieniem mogę ja polecić każdemu fanowi gatunku, a zwłaszcza wielbicielom podrywacza w białym garniturze.